Recenzja filmu

Elita zabójców (2011)
Gary McKendry
Jason Statham
Clive Owen

Ostre zabawy dużych chłopców

Właśnie na sentymentach za dawnymi czasami zbudowana została fabuła "Elity zabójców". Jeśli kupicie konwencję filmu, będziecie się na nim bawić pierwszorzędnie.
Z zupełnie niezrozumiałych dla mnie powodów powszechne jest obecnie przekonanie, że kino akcji musi mieć spójną fabułę, rozbudowanych charakterologicznie bohaterów i dopieszczone eksplozje i inne efekty specjalne. Winię za to cyfrowe nośniki, bo w czasach VHS-ów zupełnie czego innego oczekiwano od kina akcji. To miały być filmy, które sprawią czystą frajdę. To jedyna zasada, której twórcy byli wierni. Nawet kiedy grali w nich znani aktorzy, sceny często raziły niedociągnięciami. Nikogo to jednak nie obchodziło, ważne, że bohaterowie się bili, ścigali i do siebie strzelali. A że czasem brakowało w tym logiki? To też było nieważne. Dzięki takiej postawie do powszechnego użytku trafiło sformułowanie "zabili go i uciekł".

Właśnie na sentymentach za dawnymi czasami zbudowana została fabuła "Elity zabójców". Nie bez powodu akcja osadzona została w latach 80-tych – kwintesencji kiczu w popkulturze. Gary McKendry od pierwszej minuty konsekwentnie tworzy klimat męskiego, dziś powiedzielibyśmy, że wręcz szowinistycznego kina. Bohaterowie są w pełni facetami tylko wtedy, gdy sobie wzajemnie dowalą parę sierpowych. Sceny z ukochaną głównego bohatera są skrajnie przejaskrawione, tak że nie sposób nie uśmiechać się z powodu sztuczności i pozornego braku dopasowania do całej reszty. Ale przecież od męskiego kina nie należy oczekiwać emocjonalnej wrażliwości. Miłość prawdziwego faceta jest niezdarna, by nie powiedzieć toporna. Najważniejsza jest intryga i akcje, które z rzeczywistością nie mają nic wspólnego. Przedziwne akrobacje i ryzykowne sztuczki, z których bohaterowie wychodzą cało, zjeżyłyby włos nawet na łysej głowie ekspertów od fizyki.

Jeśli kupicie konwencję filmu, będziecie się na nim bawić pierwszorzędnie. Jednak to, co jest siłą "Elity zabójców", jest też jej słabością. Stawiając na całkowicie odrealnioną formułę kina akcji, McKendry przekreślił coś, co mogło zainteresować wielu widzów: fakt, że fabuła zainspirowana została prawdziwymi wydarzeniami. I rzeczywiście, jest czego żałować. Prawda jest tak niewiarygodna, że po jej ujawnieniu przez lata uważano ją za fikcję. McKendry i spółka mieli inną wizję, mówi się trudno.

Może kiedyś ktoś pokusi się o opowiedzenie historii inaczej, z większą dbałością o wierność historyczną. Jedno jest pewne, w tamtym filmie nie wystąpi Jason Statham. Choć prócz niego ważne role w "Elicie zabójców" odgrywają Robert De Niro, Clive Owen i Dominic Purcell, nie ma wątpliwości, kto jest prawdziwą gwiazdą. Statham jest wręcz encyklopedycznym przykładem aktora kina akcji. Nieważne, co ma zrobić, wszystkie zadania wykonuje w taki sposób, że wygląda to zgrabnie, lekko, a przede wszystkim prawdziwie. To niezwykły i rzadki dar, który czyni ze Stathama ostatnią gwiazdę kina akcji z prawdziwego zdarzenia.
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik '76. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego na wydziale psychologii, gdzie ukończył specjalizację z zakresu psychoterapii. Z Filmweb.pl związany niemalże od narodzin portalu, początkowo jako... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Recenzja Elita zabójców
A mogło być tak pięknie... Miałem naprawdę niemałe oczekiwania wiązane z najnowszym dziełem Gary'ego... czytaj więcej